Obok naszego niedźwiedzia - Larki, mieszka u nas drugi piesek - jamnik Boni i to o niej ta opowieść.
Boni jest już wiekowa, ma 13 lat. Jest po przejściach.
Półtora roku temu była kiepściutka i myśleliśmy, że odejdzie do krainy wiecznych łowów. Postanowiliśmy wtedy kupić drugiego pieska, żeby ból po stracie staruszki był mniejszy. Jamniczka jednak się podleczyła i nadal nas cieszy, jednak już teraz ma się coraz gorzej. Postanowiłam poświęcić jej dzisiejszy wpis, bo to przecież członek rodziny i naprawdę żal patrzeć jak niknie.
Ok. 5 lat temu nastraszyła nas po raz pierwszy. Z dnia na dzień zaniemogła. Dostała paraliż w tylne łapy. Biedactwo nie mogło chodzić. Przebierała tylko przednimi łapkami, a tylne ciągnęła jak foka ogon. Nie umiała usiedzieć w miejscu. Ciągle przemieszczała się po podwórku i tak sobie te łapy obtarła aż do kości. Dosłownie nie szło patrzeć jak się to psisko męczyło. Weterynarz nie dawał jej szans na wyzdrowienie. Dał tylko doraźnie jakieś zastrzyki i tyle.
Postanowiliśmy się nie poddawać. Mój M skonstruował dla Boni wózek inwalidzki. Wykorzystał kółka od wrotek, zrobił stelarz i tylną część psa kładliśmy na ten stelarz i przypinaliśmy paskiem. Szkoda, że nie mam zdjęć z tego okresu, bo to było nawet zabawne. Na początku Boni stała jak wryta i nie umiała się ruszać, jednak jak załapała o co chodzi to biegała, aż się kurzyło. Czyli pierwszy krok już był zrobiony - piesek mógł się przemieszczać. Teraz tylko trzeba było psa zacząć rehabilitować żeby powróciła sprawność tylnych łap. I tak zaczęły się codzienne, wieczorne wyjazdy nad jezioro ok. 15 km żeby Boni mogła popływać, bo jak powszechnie wiadomo woda czyni cuda. I faktycznie stał się cud. Paraliż ustąpił. Cieszyliśmy się wszyscy jak dzieci a pan doktor stwierdził, że jakby nie widział, to by nie uwierzył.
Minęło parę lat w spokoju i niestety znowu padł na nas strach o psa. Pies zaczął się dusić, ciężko i świszcząco dychać, kaszleć. Znowu trzeba było podawać mu zastrzyki i tabletki. Była mała poprawa, ale od tamtego czasu co 3 m-ce sytuacja się powtarza i jesteśmy już stałymi bywalcami u weterynarza. Podobno jamniki mają tendencje do wad genetycznych i nasza Boni właśnie ma to "szczęście" i taką wadę posiada. Stąd te świsty, kaszel i plucie. Naprawdę z dziećmi nie mieliśmy tyle przebojów zdrowotnych co z tym psem. No cóż zrobić, przecież ją kochamy a ona odwzajemnia tą miłość. Będziemy o nią dbać i leczyć jak najdłużej się da.
Dzisiaj nasza "babunia" jest już taka drobniutka i malutka. Niewiele je i większość dnia przesypia. Jednak jak podsłyszy, że wołamy Dużą do jedzenia to pędzi pierwsza. Jak jest okazja wskoczyć do łóżka, to też daje radę. Jest w niej chyba jeszcze wola życia. Mam nadzieję, że pożyje jeszcze trochę, że będzie mogła wygrzewać się na słońcu, bo to bardzo lubi.
Na zdjęciach dla porównania Boni w 2009 roku
i dzisiaj - widać po oczach, że jest chora
Jak już jej nie będzie wśród nas, to oprawię ten wyhaftowany przeze mnie obrazek.
Wypisz wymaluj nasza Bonisia z najlepszych swoich lat.
No. To już koniec tej przydługiej opowieści.
Dotrwał ktoś do końca.
Pozdrawiam zaglądaczy:) Ola.